środa, 26 czerwca 2013

Deszcz

Przymknąłem oczy. Trawa nie pieściła już delikatnie stóp jak dawniej, kłuła wyschniętymi źdźbłami. Po kilku krokach stopy były już pokryte kurzem. Przelatujące chmury wieszczyły, tęsknie wyglądany od dawna, deszcz. Nie chciała jednak spaść ni kropla. Rozłożyłem ręce i zamkniętymi oczyma spojrzałem w górę, myślami sięgając ku wodzie tam wiszącej, próbując ją namówić na spotkanie. Czekałem tak kilka chwil, próbując przywabić deszcz. Pierwsza kropla spadła mi na policzek, ożywiając upadającą już nadzieję. Spieszyły za nią kolejne, ożywiając okolice. Jak pocałunki nieba zasypujące ziemię. Jak dwoje kochanków czule się witających, pieszczących się bez pośpiechu. Stałem w delikatnie siąpiącym deszczu. Czułem łaskoczące krople spływające po ciele. Przyjemne uczucie. Gdzieś daleko odezwał się grzmot. Deszcz przybierał na sile. Kochankowie z dawna się nie widzący coraz intensywniej do siebie lgnęli:). Głęboko oddychałem wysycającym się wilgocią, powietrzem. Na twarzy pojawił się uśmiech ze sporą nutą zadumy. Połowa mnie mówiła o magii, druga przeliczała prawdopodobieństwa. Wewnętrzna dysputa nie przeszkadzała jednak w rozkoszowaniu się tym, czego byłem świadkiem. Przypomniała mi się opinia lorda Kelvina na temat poznania i nauki, słynne stwierdzenie, że wszystko co ważne zostało już odkryte. Dalej wiem mało i nie potrafię rozstrzygnąć sporu między rozumem a sercem...między równaniami a intuicją. Myśli karmiły się problemem i rosły:). Opad stawał się coraz bardziej intensywny. Na mającej problemy z wchłonięciem długo wyczekiwanej wody ziemi zaczynały rosnąć kałuże. Strumienie lejące się z nieba zmoczyły mnie całkowicie. Mokre ubranie przylegało ściśle do ciała. Grzmoty wcześniej odległe zbliżały się coraz bliżej. Widoczne były błyskawice. Widowisko piękne, ale rozsądniej oglądać je stojąc w bezpiecznym miejscu. Pora poszukać czegoś suchego. Nieśpiesznie kroczyłem do domu, starając się przy tym zaliczyć jak największą liczbę kałuż. Taka mała przyjemność na odchodne:)

Helios i Morfeusz

Blisko już północy. Kierując się do łózka, rzuciłem okiem na niebo za oknem. Nieboskłon zasłany był równo ułożonymi obok siebie obłoczkami. Jakby ręka jakiegoś cukiernika pookładała obok siebie ciemnoszare/granatowe bezy, zaróżowione nie wiadomo czemu z jednej strony. Wrażenie przedziwne. Chwile zaczynającemu już przysypiać umysłowi zajęło przyswojenie zjawiska na zewnątrz. Coś nie pasowało. Skąd to światło?... O tej porze podświetlone chmury? Właśnie - zatem gdzie jest Słońce? Hehehe - samego siebie rozbawiłem tym przeciągłym dociekaniem - znalazłem na swój użytek dowód na to ze Ziemia jest okrągła.Blask wylewał się zza północnego horyzontu -echo dnia na drugiej półkoli. Helios na swym ognistym rydwanie mknął tyle tylko za horyzontem schowany, by swym blaskiem nas nie zalewać, ciągle jednak łaskawym okiem na niebo nad nami zerkając. Przypadkowo dostrzeżony obraz dał pożywkę umysłowi. Gwar i szum dnia gdzieś tam daleko za horyzontem, po drugiej stronie globu, daleko od nas już do snu się sposobiących. Kolejny moment uciekający innym, mi dający się schwytać;). Chwila jak puszczone do mnie przez rzeczywistość oczko... bo ona nie chce być szara - chce być zalotna:).
Pora odwiedzić, rządy teraz sprawującego na naszej części globu, Morfeusza...niekoniecznie jednak oddawać się w jego objęcia. Wolę chyba jednak boginie niż bogów, zwłaszcza nocą. Pora spać, myśli zanadto się już rozbiegają. Dobranoc .

Kamienne kręgi...

Zdarzaj a nam się niekiedy chwile, które zmieniają nasz pogląd na świat. Może zmieniają to zbyt mocne słowo, właściwsze może się okazać - korygują.
Różne rzeczy się czytuje. Lepsze lub gorsze, wartościowsze bardziej lub mniej. Swego czasu czytałem sporo sporo Daenikena.  Tezy często dość naciągane, lecz często jego inne spojrzenie na niektóre z faktów i tworów z historii  człowieka było po prostu interesujące. Pomijam zasadność jego wywodów i argumentacje. Pytania przez niego stawiane kazały się jednak czasem głębiej zastanowić i zrewidować swoje poglądy... Ad rem - W jednej z książek była lista "kamiennych kręgów", wśród nich te w naszym kraju. Stwierdziłem że byłoby ciekawie się tam znaleźć. Kiedyś faktycznie się wybrałem. Nawet nie raz:). Jedna z takich wizyt utkwiła mi jednak z pamięci. Zabrałem rodziców ze sobą - wpadli w odwiedziny (mieszkają kilka godzin jazdy ode mnie). Dzień jesienny, lecz jeszcze przesycony odchodzącym latem. Przyjemna pogoda. Cel podroży znajdował się w lesie. Zgrabny parking w pobliżu rezerwatu archeologicznego z pilnującą go jakąś osobą. Może bardziej pilnującą opłat niż pojazdów Byliśmy akurat jedynymi osobami. Pan podszedł do nas i zaproponował opowiedzenie krótkiej historii tego miejsca. Wysłuchaliśmy. Zaczął opowiadać o "mocach" tego miejsca. O rytuałach mających się tu odgrywać. Był niezwykle grzeczny, nienachalny. Opowiadał z niezwykłym zaangażowaniem przekonaniem co do prawdy swoich słów. Pozwoliliśmy mu snuć opowieść, która jednak trochę zaczynała nużyć. Widział to w naszych oczach. Zaproponował pokazanie jednego z takich "źródeł mocy". Miało znajdować się nieopodal. Nie chcąc robić przykrości temu "nieszkodliwemu wariatowi" poszliśmy za nim. W końcu co się może stać. Zatrzymaliśmy się, zaczął opowiadać coś o tym jak ową moc można odczuwać - mrowienie, niektórzy jako podmuch gorącego powietrza... Poprosił o wyciągnięcie ręki nad jakimś obszarem i nie chcąc nic sugerować kazał nią zataczać kręgi. Pierwsza podeszła mama. Wyraz jej twarzy w pewnym momencie się zmienił... zdziwienie z niedowierzaniem malowało się na jej twarzy. Ja z ojcem mieliśmy chyba wtedy tą samą myśl w głowie - ot dała się naciągnąć jakiemuś hochsztaplerowi. Podszedł ojciec - z wyrazu drwiny... w podobny do tego który jeszcze moment temu był na obliczu mamy. Nie wytrzymałem. Podszedłem również. Wodząc ręką nagle poczułem... jakby gorące powietrze znad kaloryfera. Rozglądałem się za źródłem tego zjawiska. Nic nie znalazłem. Szukaliśmy potem innych podobnych temu miejsc. Kilka udało nam się odszukać.
Wróciliśmy do domu. W nocy miałem pomóc koledze w inwentaryzacji napojów. Przy liczeniu kilka butelek hoop coli zrobiło mi się "śliskich w ręku" i upadło. Eksplodowały. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Półtoralitrowe butelki napoju wybuchające po kontakcie z moimi dłońmi. Po trzeciej butelce kolega poprosił mnie bym jednak poszedł do domu:).
Wydarzenia z tego dnia zrewidowały trochę moje, i nie tylko moje, poglądy na temat otaczającej nas rzeczywistości. Ciągi równań to chyba za mało by opisać choćby w przybliżony sposób to co nam się niekiedy przydarza...

Teleportacja...

Bywają takie momenty które chcielibyśmy mieć za sobą i przeskoczyć gdzieś - w czasie lub przestrzeni. Szkoda, że to niemożliwe.
Mózg jest niezwykle plastyczny, da się wytrenować do niezwykłych zadań. Nie trzeba chodzić na siłownie ani brać jakowychś dekoktów, mikstur podejrzanych. Trzeba jednak go ćwiczyć. Nie rozumiem tego powszechnego wstrętu do ćwiczenia umysłu. Skąd to lekceważenie siedliska naszych myśli i uczuć? Czasami mam wrażenie, iż spora część populacji nie jest zorientowana co do jego posiadania.
Lubię położyć się na trawie i wypuścić na spacer kłębiące się w głowie myśli. Niech sobie trochę pobiegają i nacieszą się urokliwymi chwilami. Ich harce może zwabią jakieś inne czające się gdzieś nieopodal, jeszcze trochę przestraszone, lecz ciekawe świata.
Leże sobie i czuję coś na nodze. Mrówka. Pewnie idzie się przywitać. Ciekawie czy szelmowsko uśmiechnięta, ciekawa życia... oraz intruza:)
Dobrze mi tak. Myśli pełznąc gdzieś na niebie, z obłoków układają przedziwne kształty. Bawiąc się rzeczywistością skaczą w inne miejsca i czas ciągnąc mnie za sobą... i tak bez ruchu chłonę chwile, ćwicząc przy okazji to co najfajniejsze - mózg... przenosząc się tam gdzie mnie nie ma lub jeszcze nie było.

Martyrologia narodowa

Irytuje mnie temat "a jakie to z nas były zuchy, ale wszyscy zginęli". Bezustanne mitologizowanie naszych "osiągnieć narodowych" - tu tyle poległo, a tu tyle zamęczonych. Mam niekiedy wrażenie, że cała nasza historia to pasmo ginących ,dzielnych ludzi. Na logikę populacja powinna wymrzeć. Jakimś jednak cudem przetrwała. Więc chyba ci w mogiłach nie są najważniejszą częścią, bo historię tworzyli dalej ci, którzy jednak w nich się nazbyt wcześnie nie znaleźli. Jawi mi się taka ścieżka kariery historycznej - żyć niekoniecznie ciekawie, bez jakiś większych osiągnięć... ale pięknie, spektakularnie umrzeć (nawet z własnej głupoty). Szanuję poległych, walczących o dobro innych - pro publico bono:). Chylę czoło przed nimi, jednak dobrze pamiętać o przyczynach, które doprowadziły do takiego a nie innego rozwoju zdarzeń, bo często byli oni tylko ich ofiarami.
Sprawa ciągle poruszana, bulwersująca nas tak bardzo - pomordowanie polscy oficerowie których masowe mogiły odkryto pod koniec drugiej wojny światowej. Pomięta może ktoś o wojnie polsko-radzieckiej. O wielkiej bitwie warszawskiej? Trafiła wtedy do naszej niewoli wyjątkowo duża grupa jeńców - chyba ok 60 tys.  Bodajże sto kilka tysięcy jeńców znalazło się w Polsce jako zastępstwo naszych walk na wschodzie. Wróciło do domów tylko kilka. Źródła nasze jako przyczyny podają złą sytuację gospodarczą kraju, epidemie w obozach, głód, itd. Usłyszałem jednak opowieść człowieka, który był żołnierzem i w jednym z takich obozów pełnił służbę. Blisko końca swoich dni ludzie stają się bardziej szczerzy, i boją się już mało czego, np opinii innych. Mówił o zimie w tym obozie. Wieczorem zebrano na placu apelowym wszystkich jeńców. Każdemu dano gazetę. Kazano im się rozebrać, ubrania złożyć równo obok siebie. I mieli tam spać. Położyć się na gazecie i spać. Rankiem żywych było tylko kilku. Tak niektórzy nasi oficerowie radzili sobie z problemem jeńców. Nie dziwi mnie więc, dlaczego Rosjanie po wzięciu do niewoli naszych oficerów zrobili co zrobili. Po bożemu - oko za oko.
Chylę czoło przed katami i ofiarami, bo tak się ułożyło że w naszej  historii na zmianę byliśmy jednym i drugim. Niestety zamiast wyciągnąć rękę i powiedzieć - wybaczcie, nie byliśmy wcale lepsi - ciągle szukamy zwady. Zamiast żyć w zgodzie ciągle się wyżynamy. Może częściej powinniśmy się bić we własną pierś niż innym wypominać ich czyny... myślę że byłoby zdrowiej dla nas...i przyjemniej dla następnych pokoleń. Lepiej współpracować niż prać się po mordach przez całe wieki. Tylko czy nas na to stać...

Noc...

Zmieniają się pory roku. Słońce kreśli łuk na niebie krótszy lub dłuższy, podczas swej dziennej wędrówki. Lubię te dni kiedy towarzyszy nam ono najdłużej. Ciekawie wtedy kończy się dzień - zaczyna zmierzchać, za widnokręgiem znika Słońce... i robi się ciemno. Przez całą noc jednak widać jakiś blask. Echa jakiegoś odległego dnia widoczne w postaci szarobłękitnego paska na północnym niebie. Próżno wysilać oczy by dostrzec Drogę Mleczną. Gwiazdy są jakieś wyblakłe, zmęczone, niewyspane. Wielka Niedźwiedzica jest, Małą też da się jeszcze odnaleźć. Mam problem z Gwiazdą Północną. Blaskiem swym zwracają uwagę śmigające w górze satelity, bezwstydnie przyćmiewając resztę "niebiańskiego" towarzystwa. Jeden, drugi...dziesiąty. Gdzieś się śpieszą przecinając niebo. Ciągle na północy jest widoczny zaczątek następnego dnia. Sporo jeszcze czasu do świtu. Kilka szarych nocnych godzin wciąż przed nami. Ognisko strzela z lekka już przygasając. Rozmowy robią się coraz bardziej leniwe. Sobotnia magiczna noc - pomost łączący dwa weekendowe dni. Nadchodzący chłód uzmysławia wszystkim konieczność pójścia spać - część do łóżek, część do namiotów. Nadchodzi mgła.  Rozchodzimy się. Spotkamy się razem na śniadaniu na trawie.
Jedna sobotnia noc, a zawarła w sobie esencję wakacyjnej przygody - ognisko, namioty, rozmowy do późna i obietnicę śniadania na trawie.
ps. carpe diem:)

Lenistwo

Każdego kiedyś dopada ten stan ducha, gdy się nic nie chce, bo się nie musi, lub nie warto. Człowiek zanurza się wówczas w takim lepkim, ciepłym błotku i w nim tkwi. Wszystko traci wtedy na ważności. Czas ucieka między palcami, a nam się nie chce zacisnąć dłoni by go zatrzymać. No i tak sobie gnijemy. Ustawiamy gdzieś w głowie parawan i chowamy się zanim, chroniąc się przed jakąkolwiek koniecznością aktywności. Jak dziecko chowające się pod kocem, mówiące "mnie tutaj nie ma". Rzeczywistość nie da się jednak oszukać i prędzej czy później  nas dopadnie. Pozostają nam wtedy dwie drogi - pozwolić jej by poniosła nas gdzie zechce, lub nabrać wiatru w żagle ruszyć się. Dobrze jest od czasu do czasu odpocząć, zregenerować siły. Dać ciału odpocząć. Nie potrafię zrozumieć jednak jednej rzeczy - jak można pozwolić by umysł się "zakurzył". Pozwolić mu nic nie robić i dać przyzwolenie na to by myślał za nas kto inny. Wielcy psedomyśliciele , "zbawcy narodu" i całe stada żerujące na śpiących umysłach. My wam pokażemy drogę , my was poprowadzimy... Taki mentalny fast food.  Posklejane w ładnie wyglądającą całość, gotowe do przyswojenia czyjeś idee, przemyślenia... czasem jednak tylko bełkot chorego umysłu. Tłumy czekające na mędrców i mesjaszy pragną tego. Głodne czyichś przemyśleń, pragnące by wskazać im drogę, poprowadzić. Gotowe ruszyć i bronić "słusznych spraw". Wykorzenić zło - bo niczym innym nie są przecież ci, którzy ośmielają się myśleć inaczej.
Lubię czasami się nie śpieszyć, zwolnić trochę i przyjrzeć dokładniej światu przez który pędzimy. Lubię go smakować i poznawać. Kocham to robić jednak nie tylko zmysłami ale i rozumem... rozumem - tą magią ukrytą gdzieś pomiędzy białkami:), bez której nigdy nie bylibyśmy sobą. Lubię być sobą, więc myślę sam... na ile to możliwe:)